20. Niedziela po Trójcy Świętej

(1) Pamiętaj o swoim Stwórcy w kwiecie swojego wieku, zanim nadejdą złe dni i zbliżą się lata, o których powiesz: Nie podobają mi się. (2) Zanim się zaćmi słońce i światło, księżyc i gwiazdy, i znowu powrócą obłoki po deszczu, (3) a są to dni, gdy będą drżeć stróże domowi i uginać się silni mężowie, gdy ustaną w pracy młynarki, bo ich będzie za mało, a wyglądające oknami będą zamglone, (4) gdy zawrą się drzwi na zewnątrz, gdy ścichnie łoskot młyna, dojdzie do tonu świergotu ptasząt, i wszystkie pieśni brzmieć będą cicho, (5) gdy nawet pagórka bać się będą i strachy czyhać będą na drodze; gdy drzewo migdałowe zakwitnie i szarańcza z trudem wlec się będzie, a kapar wyda swój owoc, bo człowiek zbliża się do swojego wiecznego domu, a płaczący snują się po ulicy, (6) zanim zerwie się srebrny sznur i stłucze złota czasza, i rozbije się dzban nad zdrojem, a pęknięte koło wpadnie do studni. (7) Wróci się proch do ziemi, tak jak nim był, duch zaś wróci do Boga, który go dał. Kz 12, 1-7

Drodzy użytkownicy Internetu, Bracia i Siostry w Chrystusie.

Wędrując parkową aleją wśród drzew, które jeszcze niedawno swoją zielenią liści ogłaszały światu triumf życia po zakończonej zimie, dostrzegam pewną pustkę, bo coraz rzadziej widzę ową zieleń. Czasami pod butem zaszeleści jakiś pożółkły, a nieraz już zupełnie brązowy liść, który jeszcze nie tak dawno żył uczepiony życiodajnej łodygi, a dziś bez życia leży przerzucany podmuchami wiatru po nierównej parkowej alei, na której czas także odcisnął swoje piętno. Wiele ptaków, które jeszcze wczoraj wyśpiewywały swoje pieśni, być może uwielbienia, dziękczynienia za piękno Bożego stworzenia, dziś jakby zamilkły i wielu już z nich nie ma. Czasem wiewiórka przebiegnie pomiędzy drzewami rozglądając się, czy jeszcze nie znajdzie czegoś, aby dorzucić do swoich zapasów. Nawet ten irytujący często dźwięk brzęczących roi owadów, zamienił się w ciszę, którą co jakiś czas przerywa szmer liści tudzież przemieszczanych wiatrem innym razem rozgniatanych pod butem przechodnia odbywającego swoją wędrówkę życia, także w czasie codziennego marszu parkową ścieżką wśród zastygłych już drzew.

Pod jednym z drzew siadam na ławce, sięgam po księgę i czytam:

Pamiętaj o swoim Stwórcy w kwiecie swojego wieku, zanim nadejdą złe dni i zbliżą się lata, o których powiesz: Nie podobają mi się. Zanim się zaćmi słońce i światło, księżyc i gwiazdy, i znowu powrócą obłoki po deszczu, A są to dni, gdy będą drżeć stróże domowi i uginać się silni mężowie, gdy ustaną w pracy młynarki, bo ich będzie za mało, a wyglądające oknami będą zamglone, Gdy zawrą się drzwi na zewnątrz, gdy ścichnie łoskot młyna, dojdzie do tonu świergotu ptasząt, i wszystkie pieśni brzmieć będą cicho, Gdy nawet pagórka bać się będą i strachy czyhać będą na drodze; gdy drzewo migdałowe zakwitnie i szarańcza z trudem wlec się będzie, a kapar wyda swój owoc, bo człowiek zbliża się do swojego wiecznego domu, a płaczący snują się po ulicy, Zanim zerwie się srebrny sznur i stłucze złota czasza, i rozbije się dzban nad zdrojem, a pęknięte koło wpadnie do studni. Wróci się proch do ziemi, tak jak nim był, duch zaś wróci do Boga, który go dał.

Tak, pamiętam o moim Stwórcy, przecież wczoraj, niedawno siedząc tu na tym miejscu w modlitwie wołałem do niego wielbiąc Go za tą zieloną łąkę pełną kolorowych kwiatów i za ten zapach który przekraczał granicę zielonego terenu wkradając się na parkową aleję i mieszając się z innymi zapachami sąsiednich zielonych terenów pokrytych kwiatami, które przypominały zręcznie utkany wielobarwny kobierzec, na którym dominowała ona, ta życiodajna zieleń.

Podnoszę wzrok znad księgi i nie ma zieleni, jest szarość. Nie godząc się na nią, zamykam księgę i podążam dalej parkową aleją, gdzie wokoło robi się coraz ciemniej i szarzej. Mijam kolegę, który był sportowcem, kompana z lat młodości, co o lasce dziś kroczy. Dziś już nie pobiegnie, jak biegł jeszcze wczoraj, dziś mu pozostała tylko łysa głowa. Na alei wśród żółtych i brązowych liści mało jest nadziei i pewności życia. Wtem słyszę dźwięk rozjeżdżanych liści, to na wózku ktoś jedzie. Nie wierzę własnym oczom, bo ta kobieta wczoraj była chyba prezesem, dyrektorem bodaj. Siadam znowu na kolejnej ławce, coraz ciężej jest iść, więc odsapnąć warto. Widzę w dali okno, ktoś się tam porusza. Szukam okularów, aby dostrzec człowieka, który jeszcze wczoraj po parku się włóczył, dziś już nie wychodzi, na park patrzy z góry. Schody to dla niego niełatwa wyprawa, aby je pokonać, musi wciąż przystawać.

Idąc drogą dalej, mijam pogrzeb z bliska. Kilkadziesiąt osób idzie razem ściśle, a ich łzy jak deszczyk spadają na liście. Te pożółkłe, te brązowe, łzy ich nie ożywią. Idę razem, idę z nimi, cmentarz jest już blisko, patrzę w ziemię, patrzę w niebo my pomiędzy tylko. Na cmentarzu idę ścieżką wśród mogił, wśród grobów, kiedyś zniczy tu nie było, dziś są – po co, komu? Kiedyś kwiaty, co najwyżej zadbane mogiły, czyste też nagrobki, to w Niedzielę, dzień wieczności wspominaliśmy zmarłych.

Siadam znowu gdzieś na ławce, lampa życia gaśnie. Czy rozbita będzie nagle czy, zaś sama zgaśnie, czy się zerwie sznur ten srebrny, a czara się stłucze, czy oliwa się wypali i płomień ustanie. Przywołuję słowa Hioba: A jednak światło bezbożnego gaśnie i nie świeci się płomień jego ogniska. Światło w jego namiocie przyćmiewa się, a lampa jego gaśnie nad nim. Brzmią niczym słowa, które zapisał Kaznodzieja: rozbije się dzban nad zdrojem, a pęknięte koło wpadnie do studni. Życie dobiega końca, gdy kończy się nasza codzienność, w obrazie przedstawionym przez kaznodzieję, kończy się czas czerpania wody ze studni.

Stojąc na środku cmentarza, wpatrzony w groby tych, którzy byli tu przede mną, tych, którzy opuścili ten świat wcześniej, podnoszę wzrok ku górze i widzę Jego, do krzyża przybitego, Jezusa Nazareńskiego, Króla Żydowskiego, jak oznajmia napis nad Jego głową. Słyszę z oddali słowa kaznodziei: ziemia – ziemi, prochy – prochom, popioły – popiołom… Przed oczami ukazują mi się słowa, które nie tak dawno czytałem: Wróci się proch do ziemi, tak jak nim był, duch zaś wróci do Boga, który go dał. Patrzę na przebity chrystusowy bok, patrzę na koronę cierniową wbijającą się w skronie, patrzę na ręce i stopy przybite do krzyża gwoździami. To On, pozwala mi powracać do domu Ojca, to On pozwala mi opuszczać cmentarz, to On pozwala iść mi dalej w pewności, że moja droga tu gdzie jestem się nie kończy, ale w nim mam pewność, że życie nasze, jedynie tu na ziemi jest ograniczone, jak wołał do Boga psalmista: Życie nasze trwa lat siedemdziesiąt, A gdy sił stanie, lat osiemdziesiąt; A to, co się ich chlubą wydaje, to tylko trud i znój, Gdyż chyżo mijają, a my odlatujemy. Odlatujemy do domu Ojca.

Amen.

ks. Krzysztof Śledziński